Po roku 1943 sytuacja powietrzna (i nie tylko) Niemiec zaczęła się pogarszać – wyparcie z Afryki i klęski na froncie wschodnim stawiały pod znakiem zapytania wielkie zwycięstwo Hitlera. Dlatego też dowództwo Luftwaffe zaczęło szukać wszelkich możliwych sposobów na choć minimalne zmniejszenie rozmiarów porażki – skutkowało to niekończącymi się testami i absurdalnymi projektami, które nic szczególnego nie wniosły, a tylko zmarnowały czas konstruktorów z wielkim potencjałem.
Trafiały się jednak maszyny, których szanse na zostanie oczekiwaną „Wunderwaffe” rozważano bardzo poważnie. Jedną z nich był nieco dziwaczny Bachem Ba-349 „Natter” (niem. „Żmija”, choć model ten często nazywano także „szerszeniem”), spełnienie marzeń o idealnym myśliwcu rakietowym, a, dokładniej rzecz ujmując, po prostu pilotowanej rakiety. Samolot był dosyć niewielki, co zdecydowanie ułatwiało mu start z prawie każdego podłoża – rozpiętość skrzydeł wynosiła 3,6m, a długość ok. 6. Innowacyjna w budowie „Natter” była sama konstrukcja, która umożliwiała powtórne użycie maszyny po jednokrotnym wystrzelaniu pocisków. Bachem wyposażony był w pięć silników (1xWalter HWK, 4xSCHMIDDING), które odrzucano po 10 sekundach lotu (Walter HWK skracał czas startu, co umacniało pozycję Ba-349).
Aby nabrać satysfakcjonującej prędkości i w odpowiedni sposób wystrzelać wszystkie 24 pociski rakietowe, samolot startował pionowo z 15 – metrowej wyrzutni. Ułatwiała to także wspomniana konstrukcja maszyny – Bachem zbudowany był głównie z drewna, tylko jego kokpit był opancerzony. Dodatkową przewagą samolotu nad innymi był fakt, że nie potrzebował on lotniska i pasa startowego. Biorąc pod uwagę budowę i wymiary, konstruktorzy musieli ograniczyć wyposażenie Żmii do minimum – przez większość lotu maszyna sterowana była przez obsługę naziemną za pomocą radia.
Lot innowacyjnym Bachemem trwał 6 minut przy włączonych silnikach i wymagał nie lada doświadczenia i umiejętności – po odpaleniu w kierunku nieprzyjaciela nakierowanych pocisków rakietowych, pilot otwierał spadochron zwalniający i szybował z powrotem w kierunku ziemi. Procedura ta brzmi dosyć niejasno i, jak się później okazało, w rzeczywistości niejasna była.
Jeden z lotów próbnych w marcu 1945 roku, kiedy za sterami zasiadł Lothar Sieber (znany głównie z tego, że będąc kiedyś pod wpływem alkoholu odłączył się od reszty grupy podczas walki), rozpoczął się prawidłowo. Po pewnym czasie zaobserwowano, że jeden z silników nie może zostać odłączony i, mimo próby interwencji zarówno ze strony obsługi naziemnej, jak i samego Siebera, Ba-349 uderzył w ziemię. Za pewną pociechę można uznać hipotezę, że maszyna, spadając, przekroczyła prędkość dźwięku…
To, że testy Niemców nie potwierdziły niezawodności maszyny, nie było powodem, dla którego inne kraje miałyby zrezygnować z udoskonalania tak innowacyjnej broni. Zadania tego podjęli się Japończycy, projektując pod koniec wojny na Pacyfiku podobne maszyny (Mizuno Shinryu), mające z założenia służyć do misji samobójczych. W przypadku japońskiego odpowiednika Bachema uzbrojenie stanowiły rakiety montowane pod skrzydłami, a wewnątrz nosa maszyny zamontowana została głownia, które eksplodowała w chwili zderzenia z celem.
Były to jednak czysto hipotetyczne plany, których konstrukcja dosyć różniła się do Żmii. Na terenie Niemiec wyprodukowano 36 Bachemów (18 użyto w testach treningowych, z czego dwa rozbiły się, zabijając pilotów), 4 przejęli Amerykanie, a po jednym Rosjanie i Brytyjczycy. I, jak na ironię, to właśnie alianci, a nie geniusze inżynierii Trzeciej Rzeszy w badaniach nad tym rakietowym myśliwcem szybującym, doszli do jakichś wniosków. Chociaż nie można powiedzieć, że opanowanie mechanizmu Bachema pozwoliłoby Luftwaffe na odbudowania autorytetu, to z pewnością urozmaiciłoby nieco ostatni etap II wojny światowej…
________________________________
Jeśli spodobał Ci się ten wpis, zostaw po sobie ślad na Facebooku
Komentarze